Witam!
Po długiej, długiej nieobecności udało mi się w końcu napisać coś co ma odpowiednią długość. Może i nie jest najlepszej jakości, ale nie jest też złe.
Modernizuję trochę bloga, więc na dniach pojawiać się będę różne nowe rzeczy, tak jak zakładka PONN ( powiadomienia o nowych notkach), do której zachęcam wszystkie osoby, które chcą być powiadamiane o zostawienie jakichś namiarów na siebie.
Za wszelkie błędy w rozdziale przepraszam, nie miałam czasu go sprawdzić, a to też zostanie na dniach poprawione, tak jak i reszta rozdziałów. Jeśli widzicie jakieś okropne błędy, piszcie - lepiej je widzicie, niż ja, osoba, która to napisała :)
Enjoy!
Zebrała wszystkie suche ubrania z
suszarki i starannie poukładała je w szafie, w której ledwo co się zmieściły.
Podparła więc ręce po bokach, zbierając w sobie siły aby w końcu w niej
posprzątać. Już jakiś czas temu postanowiła, że poświęci ten jeden z wolnych
weekendów na gruntowne porządki w mieszkaniu, ale mimo wszystko nie
przychodziło jej to łatwo. Nie była leniwa, o nie. Raczej nie znosiła sprzątać,
a nawet ogólnie zajmować się domem.
Westchnęła, kilkoma ruchami wywalając całą zawartość szafki na podłogę,
a kiedy jej wzrok ocenił ilość ubrań, zwątpiła. Jak to zawsze bywa w takich
momentach, nagle poczuła, że bardzo mocno chce jej się pić. Wiedziała, że
podświadomie będzie teraz robiła wszystko, żeby nie brać się za to co powinna,
więc popędziła do kuchni, zgarnęła z lodówki sok jabłkowy, z szafy szklankę i
paczkę paluszków i z tym arsenałem usiadła w pokoju na podłodze i zabrała się,
za przebieranie garderoby. Po ponad godzinie pełnej wątpliwości, złości i
smutku, obok niej na podłodze było kilka kupek fatałaszków. Jedna trzecia była
do oddania- nawet nie była w stanie sobie przypomnieć kiedy ostatni raz
cokolwiek z tego miała na sobie. Reszta, ładnie poskładana, wylądowała w
szafie. Kiedy pakowała te do oddania do wielkiego worka, ktoś zadzwonił do jej
drzwi. Ubrana w stare dresy, potargana otworzyła je, trzymając w jednej ręce
worek.
- Cześć Słońce! Zmieniłaś kolor
włosów? Ślicznie wyglądasz. – krzyknęła Sylvia, wpychając się do środka.
Caroline mruknęła coś pod nosem, odwracając się na pięcie i idąc w stronę
pokoju – Porządki robisz? – zamknęła za sobą drzwi i zdjęła buty.
- Po cholerę przyszłaś? –
zapytała blondynka, siadając na podłodze i kończąc pakowanie.
- Jak to? – zapytała trochę
zdziwiona Sylvia – nie można już wpaść do przyjaciółki?
- Przyjaciółki? – syknęła
Caroline – Mhm - dodała, podnosząc się i
stając naprzeciwko kobiety – Przyjaciółki trzymają język za zębami i nie
rozpowiadają o życiu prywatnym obcym ludziom! – warknęła.
- O co ci chodzi? – była
zdziwiona. Blondynka wpatrywała się w nią czekając, aż sobie sama skojarzy o co
chodzi. I tak tez po chwili się musiało stać, co poznała po nagłej zmianie miny
Sylvii. – Ach, o to…to nic, przecież nic się nie stało. Prawda?
- Stało się. – powiedziała
twardo, upuszczając worek na podłogę i celując palcem w klatkę piersiową
brunetki - Klienci nie muszą wiedzieć
nic, absolutnie nic na temat tego jak spędzam swój prywatny czas! A już zwłaszcza
o tym! Co ty sobie myślałaś, mówiąc im o tym?
- Przecież ty się z tym nie
kryjesz, co więcej wszystkim wmawiasz, że taki styl życia jest lepszy od bycia
w związku – broniła się.
- Tak, ale w gronie przyjaciół i
znajomych! Jared sobie trochę poużywał, dla twojej wiadomości. Może i mnie
potem przeprosił – zerknęła na wazon z kwiatami – ale i tak nie mam zamiaru ci
tego wybaczyć.
- Ale kochanie…
- Wyjdź, jestem zajęta. –
przerwała jej – Przez jakiś czas nie pokazuj mi się na oczy. Jestem na Ciebie
śmiertelnie obrażona i tak samo wściekła. Nie prowokuj mnie.
- Nie możesz mi tego zrobić! –
złapała ją za ramiona i potrząsnęła lekko.
- A właśnie, że mogę – odparła,
odpychając ją od siebie – Proszę cię po dobroci, wyjdź – wskazała palcem drzwi.
- Przepraszam, no wybacz mi,
więcej tego nie zrobię, nie myślałam…
- Właśnie, nie myślałaś. I nadal
ciężko ci to przychodzi! Jak ty byś się czuła, jakbym im powiedziała, że lubisz
być podglądana i specjalnie nie zasłaniasz okien wieczorami? – wykrzyczała.
- Nie mogłabyś!
- Właśnie, nie mogłabym. I tym
się różnimy. Nie rozpowiadam takich rzeczy o przyjaciołach – powiedziała już
spokojniej, przykładając dłoń do czoła – Naprawdę powinnaś wyjść.
- Nie wybaczysz mi tego nigdy,
prawda?
- Na to wychodzi. – wzruszyła
ramionami - Nie mogę mieć takiego kogoś
jako przyjaciela. Moje sekrety też rozpowiadasz w koło?
- Jesteś okropna, wiesz? –
krzyknęła Sylvia – Może zacznę, skoro już się nie przyjaźnimy – dodała
złośliwie się uśmiechając, po czym skierowała się do wyjścia – Jeszcze mnie popamiętasz
– trzasnęła drzwiami, na co Caroline przewróciła oczami.
Nie myśląc już o tej potyczce,
pootwierała wszystkie okna w mieszkaniu, ciesząc się pięknym, słonecznym dniem.
Naciągnęła rękawiczki na dłonie i zabrała się za mycie okien. Kiedy skończyła wyciągnęła
pościel i położyła na balkonie na kocu, tak żeby się trochę przewietrzyła i
nagrzała na słońcu. Odkurzyła meble, książki i inne stojące na nich duperele,
po czym zabrała się za zamiatanie i mycie podłóg. Kiedy mieszkanie już lśniło,
dochodziła godzina piętnasta, poczuła głód.
W sumie nic dziwnego, poza sokiem jabłkowym i paluszkami nie miała nic w
ustach od samego rana. Kiedy tak
zastanawiała się co zrobić na obiad, ktoś znowu zapukał do drzwi.
- Kogo tym razem niesie? –
zapytała samą siebie, zamykając lodówkę. Przetarła spocone czoło i popędziła do
drzwi.
- Cześć – powiedział John –
Przyszedłem sprawdzić jak się masz – dodał w ramach wyjaśnienia.
- Wszystko w porządku, sprzątam
sobie jak widzisz – powiedziała , otwierając szerzej drzwi by wpuścić go do
środka.
Scotty, który do tej pory spał na
balkonie, tuż obok jej pościeli, popędził przez mieszkanie by przywitać gościa.
Caroline usiadła na sofie i wskazała mu miejsce na fotelu, gdzie natychmiast
usiadł, a pies klapnął tuż obok jego nóg, machając ogonem kiedy palce Johna nie
przestawały poruszać się w okolicach jego prawego ucha.
- Ładnie się urządziłaś, dawno
mnie tu nie było – powiedział, rozglądając się po pomieszczeniu. Caroline
przełknęła ślinę, przypominając sobie o tym, co kilka dni temu powiedział do
niej kiedy wychodzili spotkać się z braćmi Leto.
- Właśnie. W sumie…chciałabym o
tym z tobą pogadać – spojrzała na swoje splecione na kolanach dłonie – O tym
kiedy u mnie byłeś ostatnio, by szczerze mówiąc? – zerknęła na niego – nic
takiego nie pamiętam.
- Byłem, byłem – westchnął
rozsiadając się głębiej w fotelu - Kiedy
cię zatrudniałem miałem cichą nadzieję, że pamiętasz…- zawiesił głos,
przyglądając się psu – Myślałem, że udajesz, że nie chcesz mieszać życia prywatnego
z pracą…
- Bo tak by pewnie było i tak
właśnie będzie – weszła mu w słowo – zapomnimy o tym. Prawda?
- Chyba nie wiesz o czym mówisz.
- Wiem. O tym, że pewnie
poderwałam cię w jakimś barze i spędziliśmy razem noc.
- Ale co to była za noc –
westchnął – Ciężko o czymś takim zapomnieć, skoro codziennie cię widzę.
- Mam zmienić pracę? - zapytała zaczepnie.
- Nie, no coś ty! – zaoponował,
prostując się – Nie o to mi chodzi.
- A więc sprawa wyjaśniona. Nie ma tematu – wstała z sofy – A teraz
chciałabym zrobić sobie jakiś obiad, od rana nic nie jadłam.
- A może wyskoczymy coś zjeść na
mieście? – zaproponował, również się podnosząc.
- John, John, John… - pokręciła
głową – Nie próbuj mnie tylko podrywać, dobrze? Nic między nami nie będzie.
- Czemu? – był zdziwiony, może
nawet troszkę zły.
- Bo nie. – powiedziała twardo,
kierując się do łazienki. Zgarnęła po drodze kilka ubrań i zamknęła się w
środku z zamiarem wyszykowania się by wyjść na miasto. John stanął pod drzwi mi
i oparł się o nie ramieniem.
- Caroline, zakochałem się w
tobie – powiedział, a ona zamarła, w połowie zdejmując koszulkę. Zamknęła oczy
i bezgłośnie kilka razy przeklęła pod nosem. Postanowiła zignorować te słowa i
wskoczyła pod prysznic.
Co oni się tak dziś na mnie uwzięli? Sylvia poprzysięga mi zemstę, John
wyznaje mi miłość. Co z tymi ludźmi dzisiaj jest nie tak?
Namydliła szybko ciało i
spłukała, nie mając zamiaru spędzić w łazience więcej czasu niż piętnaście
minut. Owinięta w ręcznik stanęła przed umywalką. John już się nie odzywał, nie
miała nawet pojęcia czy nadal jest w jej mieszkaniu. Umyła zęby, rozczesała
włosy i nałożyła delikatny makijaż. Ubrana, przekręciła zamek i delikatnie
pchnęła drzwi, natrafiając na jakąś przeszkodę.
- Przepraszam - powiedzieli równocześnie, kiedy John odsunął
się i otworzył jej drzwi. Posłał jej delikatny uśmiech, wyraźnie przytłoczony
brakiem reakcji na jego wcześniejsze słowa. Caroline postanowiła za to, że
będzie udawała, że ich nie usłyszała.
Założyła buty i wzięła klucze z wieszaka.
- Gdzie idziemy?- zapytała,
czekając aż wyjdzie z nią na hol i będzie mogła zamknąć drzwi.
- A na co masz ochotę? –
odpowiedział pytaniem na pytanie, wkładając ręce do kieszeni w jeansach.
- W sumie obojętne mi to, jestem
po prostu głodna, więc jeśli znasz ten stan, na pewno wiesz, że zjadłabym nawet
konia z kopytami – wysilił się na lekki dowcip, by rozluźnić nieco napiętą
atmosferę między nimi. Uśmiechnął się, doceniając jej wysiłek i skinął lekko
głową.
- Może jakiś fast food?
- Moja linia na tym ucierpi, ale
niech ci będzie –zachichotała zbiegając ze schodów i wychodząc z chłodnej
klatki, na rozgrzaną od słońca ulicę. Natychmiast pożałowała, że nie wzięła
okularów, gdyż słońce paliło niemiłosiernie.
- Musiałabyś chyba zjeść takiego
konia z kopytami, żeby ucierpiała – zakpił, doganiając ją – Tam jest mój
samochód – wskazał na drugą stronę ulicy – Ale jakieś piętnaście minut
spacerkiem jest jeden fast food, więc możemy się równie dobrze przejść.
- Chętnie się przespaceruję –
przystała na jego propozycję, przykładając dłoń do czoła, by nieco osłonić oczy
przed słońcem.
Zapadła niezręczna cisza, gdy
szli obok siebie. Caroline starała się utrzymać odpowiedni dystans, ale John co
chwilę niby niechcący się o nią ocierał, udając, że omija jakieś przeszkody,
jak wystający kafelek w chodniku, lub wielka dziura. Irytowało to ją, ale postanowiła nie odzywać
się ani słowem. Dobrze wiedziała, że on tylko na to czeka, więc udawała, że
tego nie widzi. Kiedy w końcu doszli na miejsce, powiedziała mu co chce, po
czym usiadła przy jedynym wolnym stoliku. Wyglądało na to, że cała okolica
postanowiła dziś jeść w tym miejscu, ponieważ wszystkie stoliki w lokalu jak i
na zewnątrz były zajęte.
**
Caroline
Obudziło mnie słońce. W sumie jak
na ten weekend miałam go dosyć w takiej postaci, więc postanowiłam przejść się
na plażę. Zastanawiałam się przez chwilę, zanim wyszłam z łóżka, z kim mogłabym
iść, ale poza Sylvią nikt nie przychodził mi do głowy, a skoro nasza przyjaźń
się skończyła, nawet nie brałam jej pod uwagę. Ostatecznie, nieco wkurzona,
postanowiłam sama cieszyć się słońcem i dniem odpoczynku.
Szybko zjadłam śniadanie i
zapakowałam kilka kanapek wraz z sokiem, kocem i ręcznikiem do torby. Ubrałam
się w dwuczęściowy, czerwony kostium kąpielowy, posmarowałam olejkiem i jego
również wrzuciłam to torby. Najwięcej czasu zajęło mi szukanie klapek i chusty,
którą na takie okazje zakładałam jak sukienkę, żeby nie biegać w samym
kostiumie po ulicy. Zapięłam Scotty’iemu smycz i oboje szczęśliwi wyszliśmy z
domu. Zgarnęłam jeszcze po drodze telefon, chociaż już na plaży
stwierdziłam, że w sumie nie był mi
potrzebny. Mimo wczesnej pory- dochodziła dopiero dziewiąta, było już pełno
ludzi.
Rozłożyłam koc przy jednym z
parasoli, tak, że połowa była w cieniu i nakazałam psu położyć się po tej
wolnej od słońca stronie. Było gorąco, ale wiał tez przyjemny, chłodny
wietrzyk. Zdjęłam chustę i klapki i położyłam się na kocu.
- Nie! – krzyknęłam na psa, kiedy
zaczął lizać mnie po policzku – nie wolno! – natychmiast cofnął pysk i wyraźnie
niezadowolony położył się w miarę daleko ode mnie. – O biedaku, nie wzięłam ci
wody – przypomniałam sobie, podnosząc się. – Chcesz pić? Po co głupio pytam,
pewnie, że chcesz – mówiłam, a on machał ogonem – Poczekaj tu grzecznie, a ja
zaraz wrócę – wydobyłam portfel z torby i wstałam, otrzepując nogi z piasku.
Scotty usiadł i wyczekująco patrzył.- Bądź grzeczny. I nie zaczepiaj dzieci. –
nakazałam i popędziłam do jednego ze stojących wzdłuż plaży barów.
Kolejka była ogromna, a w koło
biegały dzieci, krzycząc do siebie i rzucając plażowa piłką. Raz nawet
oberwałam nią w głowę, ale zostałam grzecznie przeproszona, więc szybko
wybaczyłam. Minęło dobre piętnaście minut zanim przyszła moja kolej.
- Wodę niegazowaną poproszę i
plastikową miseczkę – powiedziałam do młodego, nawet przystojnego chłopaka.
- Woda ma być litrowa,
dwulitrowa? – zapytał, kładąc przede mną miskę.
- Niech będzie dwulitrowa –
powiedziałam, przypuszczając, że trochę czasu tu spędzimy.
- Proszę – butelka stanęła tuż
obok miski, a on nabił ją na kasę. Zapłaciłam mu za zakupy i szybko opuściłam
bar, martwiąc się o Scotty’iego. Nie widziałam go stąd, więc przyśpieszyłam.
Kiedy dotarłam do naszego parasola, psa nie było, a została sama smycz.
Rzuciłam miskę i butelkę na koc i
strapiona rozejrzałam się. Przecież sam nie mógł się odpiąć. Schowałam portfel
do torby i z nią na ramieniu ruszyłam w poszukiwania swojego pupila. Znalazłam
go kawałek dalej, bawiącego się z trzema innymi psami. Przewróciłam oczami,
kiedy zauważyłam właścicieli tych psów. Nie mogę mieć nawet chwili spokoju?
Kiedy Jared w końcu mnie
zauważył, z uśmiechem wstał z leżaka i podbiegł do mnie, lekko ślizgając się na
rozgrzanym piasku, który usuwał się spod jego stóp. Miał na sobie jedynie luźne
spodenki do pływania, to też musiałam się skupić, by nie podziwiać jego wysportowanego,
opalonego ciała. Skrzyżowałam ręce na piersiach, czekając aż pojawi się obok
mnie.
- Nie możesz tak po prostu
zabierać komuś psa! – powiedziałam, kiedy był już na tyle blisko by usłyszeć.
- Tak myślałem, że to Scotty –
uśmiechnął się szeroko, poprawiając okulary i ignorując moją złość – daliśmy mu
wody i wzięliśmy, żeby pobawił się z naszymi psami. Nie bądź zła.
- Jared, nie możecie tak robić –
obstawałam przy swoim, nadal zła – Poszłam po wodę dla niego, a kiedy wróciłam,
go nie było. Mogłeś chociaż jakąś kartkę zostawić.
- Caroline! – krzyknął Shannon,
machając mi z wielkim uśmiechem. Odmachałam.
- Przepraszam, nie złość się –
powiedział, a ja kiwnęłam głową. – Chodź, poznasz nasze pupile – położył rękę
na mojej tali, lekko mnie popychając.
- Moje rzeczy – cofnęłam się,
chcąc pójść po koc, ręcznik, zakupy i smycz.
- Pójdę po nie, a ty idź do
Shannona – zaproponował, ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, pobiegł w stronę
zajmowanego przeze mnie parasola.
Westchnęłam, kierując się w stronę biegających
psów, gdzie w samym środku zamieszania stał brunet, zaczepiając i namawiając do
zabawy swoje pupile, a w tym mojego. Był trochę bardziej umięśniony w barach od
swojego brata, ale sylwetką dorównywał mu, więc musiałam się tak samo skupiać,
aby nie paść z zachwytu nad jego wyglądem. Scotty zadowolony podbiegł do mnie i
szczeknął kilka razy, po czym zawrócił i znów zaczął zaczepiać, któregoś z
labradorów.
- Cześć – powiedziałam,
przyglądając się psim harcom.
- Hej – uśmiechnął się – Chyba
nie jesteś zła, co?
- Troszkę tak – powiedziałam
zgodnie z prawdą – Macie piękne psy.
- Tak jak i ty – puścił mi oczko
– ten jasny to jest Luk. Suczka to Chole, a tamten z ciemnym pyskiem to Emin.
- Emin? – zapytałam, zerkając na
niego.
- Pomysł Jareda, jego pytaj –
wzruszył ramionami. Uśmiechnęłam się delikatnie – Chodź, usiądziemy. –
zaproponował i ruszył w stronę leżaków. Opadł na jeden z nich, proponując mi
drugi. Powiesiłam torebkę na oparciu i usiadłam.
- No pięknie – usłyszałam, więc
skierowałam głowę do góry, patrząc na Jareda. – Zajęłaś mój leżak!
- Masz za swoje – odparłam, a
humor nieco mi się poprawił. Jared sięgnął po mój ręcznik. – Nie! –
powiedziałam, ale zanim wstałam, już położył go na piasku – Hej! Tak nie wolno!
Czemu nie położyłeś najpierw koca?
- A to robi jakąś różnicę? – zapytał.
Opadłam zrezygnowana na leżak i wyciągnęłam spod pleców swoją kitkę.
- Tak, robi. Teraz będę miała
problem z tym, żeby pozbyć się z niego piachu. – fuknęłam.
- No to będziesz miała ręcznik tylko
plażowy. – wzruszył ramionami i się na nim umościł. Zdusiłam w sobie chęć
wkurzenia się. To miał być piękny dzień na plaży, więc nie było sensu go sobie
psuć.
- Idę po jakieś piwo – powiedział
Shannon, wstając, a jego cień padł na mój brzuch – Ktoś coś chce?
- Weź i mi – powiedział Jared –
wiesz jakie.
- Dobra, a ty? – zwrócił się w
moją stronę, ale nie widziałam jego twarzy przez to, że stał nade mną, a zaraz
za jego głową znajdowało się słońce.
- Możesz mi wziąć – uśmiechnęłam się
lekko, zastanawiając się czy to dobry pomysł. No ale w sumie czemu nie?
- Jakie? – wzruszyłam ramionami –
Dobra, wezmę takie samo jak sobie. Zaraz wracam – powiedział i oddalił się w
stronę baru.
Wystawiłam twarz do słońca,
zdjęłam okulary i przymknęłam oczy ciesząc się chwilą ciszy i spokoju. Mam na
myśli rozmowy z braćmi, bo akurat za cicho to na plaży nie było- krzyczące i
śmiejące się dzieciaki, szczekające psy. Szum morza na szczęście w miarę
skutecznie to wszystko zagłuszał. Swoją drogą dawno mnie nie było na plaży.
Ostatnio chyba z dwa tygodnie temu tu byłam z Sylvią. Ciekawe jak ma zamiar się
zemścić, skoro zbyt wielu tajemnic jej nie powierzyłam, przynajmniej nie tych
ważnych, które ukrywałam przed wszystkimi. Zaczęłam się zastanawiać z czego tak
właściwie zdążyłam się jej zwierzyć, ale doszłam do wniosku, że to ona
zazwyczaj gadała o sobie, więc nie miałam często możliwości zejść na swój
temat.
Otworzyła jedno oko, czując na
sobie wzrok bruneta i nie myliłam się. Leżał na moim ręczniku na brzuchu,
trzymając ręce pod brodą i wpatrując się we mnie. Przyłapany, uśmiechnął się
delikatnie i odwrócił głowę w stronę baru. Rzuciłam okiem na nasze psy, które
uwaliły się zgrzane pod parasolami i znów przymknęłam powieki. Czułam przyjemne
ciepło od słońca, ale i delikatny chłód od wiatru. Wiedziałam, że przy takich
warunkach nie ciężko o oparzenia, więc postanowiłam jeszcze raz posmarować się
olejkiem.
- Ej, Jared – usiadłam, mrużąc
oczy w słońcu – podałbyś mi moją torbę? O tam jest – pokazałam palcem, kiedy rozejrzał
się w koło – Dzięki.
- Nie ma sprawy – odpowiedział,
gdy wygrzebałam buteleczkę – Pomóc Ci? – zapytał, poruszając brwiami.
- Poradzę sobie – przewróciłam oczami,
nalewając trochę specyfiku na dłoń.
- Ale mógłbym Ci zrobić masaż, a
to o wiele przyjemniej niż kiedy sama się smarujesz – nalegał.
- Jared – spojrzałam na niego
wymownie – Wiem, że chciałbyś sobie trochę pomacać, ale ze mną Ci się to nie
uda. – prychnął, kręcąc głową.
- Jak u ciebie nawet nie ma nic
do pomacania – żachnął się.
- Spadaj! – rzuciłam w niego
buteleczką, która odbiła się od jego klatki piersiowej.
- Hej, nie pozwalaj sobie –
pogroził mi palcem, na co wzruszyłam ramionami.
- Sam się prosiłeś – odparłam –
O, w końcu – dodałam widząc idącego w naszą stronę Shannona z tacą, na której
stały trzy kufle. W tym samym momencie usłyszałam swój telefon. Wygrzebałam go
z torby i spojrzałam na wyświetlacz. A ten co chce?
- Tak? – odebrałam, spoglądając
na Jareda i Shannona, którzy omawiali coś kawałek ode mnie.
- Cześć. Co porabiasz? – zapytał John.
- Coś się stało? Bo jeśli to nic ważnego,
oddzwonię do Ciebie wieczorem – powiedziałam. Shannon postawił tackę na stoliku
pod parasolem.
- Nie, tylko…
Ktoś wyrwał mi telefon z dłoni i
rzucił na ręcznik. Głośno zaprotestowałam, wstając, a wtedy pochwyciły mnie
dwie pary rąk.
- To za to, że rzuciłaś we mnie
olejkiem – powiedział Jared i razem z Shannonem weszli do wody, nadal mnie
niosąc.
- Nie, proszę! – pisnęłam wiedząc
co się święci – Chłopaki, no! Nie róbcie te – nie dokończyłam słowa, kiedy
znalazłam się cała w wodzie.
Szybko odbiłam się od dna i
wyskoczyłam ponad poziom wody, kaszląc przez odrobinę słonej cieczy, która
dostała mi się do płuc. Bracia śmiejąc się wychodzili z wody, odprężeni i
zadowoleni z siebie. Odgarnęłam włosy z twarzy i wściekła ruszyłam za nimi. Podniosłam
telefon z ręcznika i przyłożyłam do ucha, gdyż połączenia nie przerwano.
- Co chciałeś – zapytałam,
odwracając się tyłem do dowcipnisiów.
- Co się stało? Wszystko w
porządku? Gdzie jesteś? – pytał wyraźnie zaniepokojony.
- Nic się nie stało, jestem na
plaży i padłam ofiarą głupiego dowcipu! – powiedziałam głośno wkurzonym tonem,
tak by Leto to usłyszeli. Podziałało na tyle, żeby znów zanieśli się śmiechem.
- Jesteś sama?
- John, co chciałeś – westchnęłam
chcąc skończyć tą rozmowę.
- Odpowiedz mi.
- To nie twoja sprawa. Zadzwonię
wieczorem. Pa
- Nie dzwoń, to nic ważnego. Baw
się dobrze. Pa – odpowiedział i rozłączyłam się. Bez słowa podeszłam do
stolika, wzięłam swoje piwo i usiadłam na leżaku, kompletnie ignorując Shannona
i Jareda.
- Obraziłaś się? – zapytał starszy,
siadając obok.
- A jak myślisz? To było
wyjątkowo głupie z waszej strony. – skrzywiłam się wyciskając wodę z włosów.
- Trochę ochłody nikomu jeszcze
nie zaszkodziło – wzruszył ramionami już nie tak szczęśliwy jak wcześniej.
- Daj jej spokój, niech się
obraża – Jared machnął ręką, kładąc się na ręczniku z piwem w ręku. – Zaraz jej
przejdzie – mówił zupełnie jakby mnie tu nie było.
- Hej, ja tu siedzę i wszystko
słyszę – wtrąciłam.
- Ale się obrażasz. To tak jakby
cię tu nie było – wzruszył ramionami, udając poważnego, chociaż widać było, że
chce mu się śmiać.
- Śmiej się, śmiej – mruknęłam,
zamykając oczy i wystawiając twarz do słońca. – nie jestem obrażona, tylko zła,
a to różnica.
- Jasne – zachichotał.
- Znowu oberwiesz – podniosłam głowę
i wycelowałam w niego palcem, na co pokazał mi język.
- Ja tu widzę, że coś się święci –
powiedział Shannon, a gdy na niego spojrzałam puścił mi oczko – Kto się lubi
ten się czubi.
- Co? – zapytaliśmy z Jaredem
jednocześnie.
- Nie rozśmieszaj mnie –
prychnęłam.
- Nas – poprawił Jared i pokręcił
głową.
- Tylko mówię co widzę –
westchnął - A szkoda, bo fajna z ciebie
dziewczyna.
- O co ci chodzi? – zapytałam,
siadając tak, żeby nie rozlać piwa.
- O to, że ciągnie was do siebie.
Patrzyłam chwilę na niego dość
zaskoczona i skonsternowana. Owszem, Jared mi się podobał, ale czy aż tak to
było widać? Miałam nadzieję, że nie, bo w sumie nie jestem pies na facetów. A
może jestem?
Pokręciłam głową sama do swoich
myśli i śmiejąc się niby z tego co powiedział Shannon, upiłam łyk piwa.
- Mnie do niej ni chuja nie
ciągnie – zaperzył się Jared, wskazując na mnie palcem – więc skoro ci się
podoba, to ją sobie bierz.
- Kurwa, chłopaki, co z wami
jest? Nie jestem jakąś rzeczą z półki, żeby mnie sobie tak oddawać! – wkurzyłam
się. No bo i chyba miałam prawo do tego, co?
- Dobrze, źle to określiłem i
niepotrzebnie mówię to w twojej obecności. Ale żeby było jasne, nie jesteś w
moim typie i nigdy nie będziesz.
- I vice versa – odbiłam piłeczkę,
zresztą niezgodnie z prawdą.
- Dzieci – mruknął Shannon, ale z
powodu braku naszej reakcji zmienił temat – Nie wiem jak wy, ale ja bym coś
zjadł – poklepał się po brzuchu. – Jared?
- Chętnie – przeciągnął się i
podniósł z koca.
- Caroline? – pokręciłam głową –
Dobra, to zaraz wrócimy. Będziesz tu? Możemy zostawić rzeczy?
- Tak, będę – odparłam. Wypiłam piwo
do końca, odstawiłam kufel na stolik i rozłożyłam się na leżaku, mając nadzieję
na chwilę spokoju.